Czas jakiś temu zadzwonił telefon. Po drugiej stronie odezwał się głos, znam go dobrze, to Marcin. Miał pomysł, trzeba przyznać, wariacki, ale właśnie wtedy przypomniała mi się scena z „Ziemi Obiecanej” z Olbrychskim, Pszoniakiem i Sewerynem w rolach głównych: „ja nie mam nic, ty nie masz nic, on nie ma nic, to razem właśnie mamy tyle, w sam raz tyle, żeby założyć wielką fabrykę…
W naszym przypadku miał to być film, kompletnie „odjechany”. Marcin napisał scenariusz, ja miałem go stworzyć, wydzierając się na statystów, powołując się na pieskie życie i takie tam…
Marcinowi się nie odmawia, to chodząca poczciwość. Ok, kręcimy… i tak od dwóch lat.
„Eksperyment Filadelfia” w wariackiej wersji, jak do cholery przenieść w czasie i przestrzeni dwóch bohaterów, aby wszystko wyglądało jak film, a nie jak mem?
Na planie znalazły się setki statystów, wspaniałych ludzi, którzy wykonali tytaniczną robotę, jesteśmy im za to cholernie wdzięczni. A Panu Bogu za to, że pokierował ludźmi, którzy opracowali efekty specjalne, filtry i maszyny, bez których można nagrać ewentualnie pękającego czyraka.
Film, który jeszcze dwa tygodnie temu nie miał tytułu, roboczo figurował jako „Skrzacik i jego tatko”.
Dzisiaj wszystko się zmieniło, bo Marcin skończył książkę, zrobił jej pełną edycję, przygotował do druku, nawet zaprojektował okładkę i ilustracje, dodatkowo wydrukował ją i… wręczył mi trzy egzemplarze.
Fakt, podniósł mi ciśnienie, ale tym razem z radości, najlepszy prezent pod choinkę.
Scenopis, zmienił się w scenariusz, a ten w książkę. On ma już swoją „fabrykę”, a ja dopiero ją buduję.
Trzymajcie kciuki, całość ma zadziałać pierwszego marca, ale to już zupełnie inna historia, być może skończy się zawałem.
mrf.
